28

listopada 2011
Skomentuj (1)

Środek Nowego Jorku. Skrzyżowanie Siódmej Alei i 34 ulicy. Brak mapy, GPSa, znajomości miasta, koleżanki, która miała czekać na przystanku autobusowym (to nie Twoja wina) i, co gorsza, działającego telefonu. Już początek mojej pierwszej wyprawy do tzw. stolicy świata nie wróżył bezproblemowej, relaksacyjnej podróży.

Plan był prosty. Wsiąść do samochodu, kierować się na północ drogą 202, zjechać na autostradę 76 i szukać zjazdu, prowadzącego bezpośrednio pod dworzec główny w Filadelfii. Tam wsiąść do autobusu do Nowego Jorku i tyle. Bułka z masłem. Ale, jak się okazało, niekoniecznie dla obcokrajowca.

Amerykańskie oznaczenia zjazdów z autostrad mogą zmylić. A już szczególnie ułożenie pasów zjazdowych. Na polskich autostradach (całych dwóch), kiedy zbliżasz się do zjazdu, zaczyna się dla niego nowy pas. Skręcasz lekko w prawo i zjeżdżasz. W USA wystarczy chwila nieuwagi, aby nieopacznie znaleźć się na pasie przeznaczonym do wyjazdu bez możliwości powrotu. Nagle cztery pasy w bardzo ładny dla oka sposób się rozdzielają na pół i wylatujesz z trasy.

Zamiast więc w Filadelfii wylądowałam prawie w West Chester. Wiedziałam, że źle zjechałam. Jednak o zawrotkę nie było łatwo, bo znaki pokazywały, że najbliższe zjazdy dopiero za 10 mil. Straciłam więc jakiekolwiek szanse na to, aby zdążyć na autobus odjeżdżający z dworca przy 30 ulicy do Nowego Jorku. No cóż… Dobra, bez paniki, za godzinę mam następny.

Spodziewałam się problemów, ale nie na trasie do Filadelfii a dopiero w samym mieście. Tymczasem w jednym z największych ośrodków miejskich w Stanach odnalazłam się bez kolejnych przygód. Zanim dotarłam na dworzec, jeszcze chyba ze dwa razy wjechałam nie tam, gdzie potrzeba, ale ostatecznie udało się. Tyle że zamiast wsiąść do autobusu, odjeżdżającego do NYC o 10:30, drugą część podróży rozpoczęłam o 12:30. To oznaczało, że u celu będę dopiero o 14:30, a biorąc pod uwagę opóźnienie mojego środka transportu, koło 15:00. Lepiej późno niż wcale.

Myślicie, że to koniec? Dojeżdżam do Nowego Jorku, wyciągam telefon, żeby poinformować o tym koleżankę, a także upewnić się, czy czeka w dobrym miejscu (autobusy mają różne przystanki), a tu… padła bateria. Przecież była prawie pełna! No dobra. Pozostaje mi się modlić, że znajoma czeka tam, gdzie trzeba. Jasne, że nie czekała. Prawdopodobieństwo, że przypadkiem wpadniemy na siebie było praktycznie zerowe. Ale kierując się zasadą impossible is nothing, stwierdziłam, że może jednak. Niech żyje głupota nadzieja.

Muszę znaleźć jakiś sklep z elektroniką – pomyślałam. Może kupię ładowarkę, baterię, cokolwiek. Muszę zadzwonić, a numer jest w telefonie. Jest salon T-Mobile! Opowiadam miłemu panu historię życia. Niestety, nie ma ładowarek do mojego telefonu. No tak, skutek uboczny założenia, że telefon komórkowy służyć ma do dzwonienia, ewentualnie wysyłania smsów, a nie do gier, zdjęć i tego typu rzeczy. Są ładowarki, ale USB. Do mojej poczciwej Nokii niczego już nie produkują. – Możesz spróbować w innym sklepie, trzy budynki niżej na tej samej ulicy – powiedział miły pan. I tak nie mam lepszego pomysłu.

Uratował mi pan życie! – mówiłam, niemal krzycząc, kiedy w sklepie o nazwie Electro Shock jeszcze milszy pan niż ten poprzedni reaktywował mój telefon. Rozpakował jedno urządzenie, chwilę później drugie, połączył je i naładował moją baterię. Ile jestem panu winna? – zapytałam. – Nic. Wystarczy, że powiesz dziękuję – odpowiedział najspokojniej jak tylko potrafił. Czy takie coś mogłoby się zdarzyć w Polsce? Za dwa tygodnie kolejna wyprawa do Nowego Jorku. Muszę koniecznie ponownie odwiedzić Elektro Shock. Tylko... gdzie on był?

Na zdjęciu: Skrzyżowanie Broadway’u, 23 Ulicy i Piątej Alei w Nowym Jorku. Po środku The Flatiron Building.


Komentarze do wpisu: Dodaj nowy komentarz

injurge (2021-03-17 22:12:34),


http://gcialisk.com/ - buy cialis online forum