- Słuchaj, już trzy razy próbowałam wejść na Mont Blanc. Nie wiesz, jak się czułam, wracając do domu po raz trzeci bez zdobycia szczytu. Teraz zostało nam 200 metrów. Wiem, że dam radę. Choćbym miała iść jeszcze trzy godziny. Nie rzygam, nie kręci mi się w głowie. Jestem zmęczona, ale dojdę. Poza tym dziś są moje urodziny. Pomału, ale dojdę. Nie będę mieć już pewnie drugiej szansy. Musisz mi pomóc - mówiąc to, miałam łzy w oczach. Siedziałam na kamieniu na Punkcie Gilmana - przełęczy na wysokości 5685 metrów. Rozpościerał się stąd genialny widok na olbrzymi krater oraz grań Kilimandżaro. Widziałam już główny wierzchołek - Uhuru Peak, liczący sobie 5895 metrów. Był tak blisko...
Myślałam, że Ali, mój tanzański przewodnik, kategorycznie odmówi. Kilkadziesiąt minut wcześniej załamał mnie informacją, że przed nami jeszcze trzy godziny drogi. A ja czułam, że musi być już niedaleko. - Wstawaj, kończymy to - zapowiedział po jednej z krótkich przerw na łyk wody. - Dojdziemy do punktu Gilmana i koniec - dodał. Nic nie odpowiedziałam. Ale w głowie układałam już swój monolog. Ok, dojdziemy tam, a potem przekonam go, żebyśmy kontynuowali wspinaczkę. Kurwa, nie odpuszczę, kiedy jestem już tak blisko. To nie jest Mont Blanc, nie wrócę tu za rok. Tak, Mont Blanc ciągle siedział mi w głowie. Może to głupie, ale tak było. Jednak bardziej mnie motywował, niż dołował.
Wejście na najwyższy szczyt Afryki nie należy do trudnych. Powiedziałabym wręcz, że jest banalnie proste. Dlaczego więc wchodzi tylko około 50% podejmujących próbę? Wysokość. Dla ludzi gór to wiedza elementarna. Ale mnie co chwilę ktoś pyta, ile kilometrów dziennie się przemierza. W przypadku Kilimandżaro, jak i każdej góry, nieważne jest, ile się pokonuje w poziomie, ale ile w pionie. Każdego dnia robiliśmy tysiąc metrów do góry, a w dniu ataku szczytowego 1200. A jak się ktoś już uprze na te kilometry w poziomie, to dziennie wychodziło od ośmiu do jedenastu.
Pokój modlitw na lotnisku w Addis Abeba w Etiopii
Nie ma elementów wspinaczki. Nie taszczymy ze sobą kasków, czekanów ani nawet raków. Od początku do końca jest to trekking. Najpierw przez dżunglę ze skaczącymi obok małpkami, później przez pustynię, a na skałach i śniegu skończywszy. Najtrudniejsza i kluczowa w tym wszystkim jest właśnie ta wysokość. Prawie sześć tysięcy metrów to już nie są Tatry ani nawet Alpy. Człowiek inaczej funkcjonuje, oddycha i się męczy. Organizm pracuje, więc potrzebuje tlenu, a jest go coraz mniej. Dopadają cię objawy choroby wysokościowej. Boli głowa, ma się zawroty głowy, wymiotuje się. Różnie przechodzi się aklimatyzację. A na aklimatyzację czasu praktycznie nie ma.
- Wejdziesz, ale masz iść wolno. - Ja zwykle chodzę wolno. - To masz iść jeszcze wolniej! - zakodowałam sobie rozmowę przed wyjazdem z kolegą, który z Kilimandżaro wrócił tydzień przed moim wylotem do Tanzanii. Znał dobrze mnie i moje możliwości. Byliśmy razem na Mont Blanc i Gran Paradiso. Droga jest prosta. Na początku to wszystko wydaje się sielanką. Idziesz po 5-6 godzin dziennie, niemal po płaskim. Czasem trafi się bardziej strome podejście. Bardzo powoli zdobywasz wysokość. Nie czujesz tego. Można się rozpędzić. Ale ten rozpęd pewnie szybko by zgubił. Trzeba iść wolno, stopniowo przyzwyczajać organizm do warunków i wysokości.
Kumple zjadający nasz popcorn w obozie drugim
- Pole, pole - krzyczą w lokalnym języku suahili przewodnicy i mijający tragarze, co oznacza "pomału, pomału". Zresztą, nie ma się przecież gdzie spieszyć. W obozie drugim na wysokości 3700 m spotkaliśmy Szwajcarów. Postanowili, że zostają jeden dzień dłużej w obozie, żeby się zaaklimatyzować. - Głupota, lepiej, gdyby weszli wyżej do ostatniego obozu i tam się aklimatyzowali - komentował nasz przewodnik. Z kolei w drodze do obozu trzeciego, czyli ostatniego wyprzedziło nas dwóch Koreańczyków. Niemal biegli. Nie mieli na sobie plecaka, wody, niczego. - My nie potrzebujemy - odpowiedzieli na naszą zaczepkę. - Jesteście profesjonalnymi alpinistami? - zapytał ich nasz Ali. - Tak - powiedział jeden z nich. - Ile gór zdobyłeś? - kontynuowaliśmy. - Dwie - rzucił Azjata. Ali pokiwał głową i się uśmiechnął z politowaniem. Koreańczyk wypruł na przód. Typowy przykład ignorancji i niedocenienia góry? Normalnie tak. Później jednak wyjaśniło się, że przed Kilimandżaro aklimatyzowali się w... Himalajach. To zmienia trochę postać rzeczy.
Trzeciego dnia marszu po dotarciu do ostatniego obozu, znajdującego się na 4700 m, umarliśmy. Tak, zaliczyliśmy pierwszy zgon. Wszystko szło jak z płatka dopóki organizm nie poczuł, że to już koniec na dzisiaj. Paweł, mój towarzysz podróży, padł jak nieżywy i nie był w stanie podnieść się, żeby wypić herbatę. Ze mną także działo się coś niepokojącego. Kręciło mi się w głowie. Skronie przeszywał niesamowity pulsujący ból. - Nie położę się, muszę pić - pomyślałam, po czym wypiłam dwa litry herbaty. Zgodnie z zaleceniami musiałam dużo pić. Na co dzień idzie mi to opornie. Wiem, że się za mało nawadniam. Ale tam nie było o tym mowy. Na siłę zjedliśmy jeszcze po talerzu zupy. Pamiętam, że był to jakiś czerwony płyn z warzywami i dużymi kawałkami ziemniaków. Niewiele brakowało, a przewodnicy zaczęliby nas karmić. Za mamusię, za tatusia... O godzinie 19:00 położyliśmy się spać. To znaczy położyliśmy się. Bo spania za wiele nie było. Góra odebrała nam sen. A równo o północy mieliśmy wyruszyć na ciężki atak szczytowy. Tymczasem zamiast spać, to... sikałam. Był to jednak dobry objaw, bo oznaczał, że jestem dostateczne nawodniona. Przydał się lejek dla kobiet w ciąży, polecony mi przed wyjazdem ;) Tylko butelka okazała się za mała. Z cyklu: poznaj siebie.
W drodze z Alim i Alim
Paweł, kiedy w końcu zmartwychwstał, nagrał filmik. Ciągle mam go przed oczami. - Nie wiem, czy się uda. To jest walka ze sobą, ze swoimi słabościami, z chorobą wysokościową, trzymajcie kciuki - ledwo co mówił do telefonu, wpatrując się w ekran mętnym wzrokiem. Niesamowite.
Z kolei ja, próbując zasnąć na te kilka godzin przed wyjściem na szczyt, czytałam list. List, który dostałam przed wyjazdem i który obiecałam, że przeczytam w swoje urodziny, które przypadały na 13-tego stycznia. Obietnicy do końca nie dotrzymałam, bo kopertę rozerwałam kilka godzin przed tą datą. Początkowo jednak planowaliśmy być na szczycie w sobotę, nie w piątek. Niebywałe, ile siły może dać kawałek papieru. Były to życzenia urodzinowe połączone ze słowami wsparcia i motywacji. Iza, jesteś najlepsza. To mi bardzo pomogło. Ja nie zawsze byłam idealna. Wiem, że wiecznie nie mam czasu, a Ty masz do mnie tyle cierpliwości. Dziękuję.
Najlepsze jest to, że niewiele brakowało, a byśmy w ogóle nie wyszli w góry. Z tanzańskimi agencjami mailowaliśmy od października. W końcu wybraliśmy jedną, poleconą przez znajomą, która wcześniej korzystała z jej usług. Do Parku Narodowego Kilimandżaro nie można sobie ot tak wejść samemu. Przy wejściu trzeba się zarejestrować, wpisać do księgi, podać nazwisko przewodnika. Z nami szło dwóch, obu o imieniu Ali, jeden kucharz i trzech tragarzy. Szef agencji, Dullah, odebrał nas z lotniska, po czym przywiózł do miejscowości Moshi. Siedzimy, rozmawiamy, podziwiamy z daleka ośnieżony wierzchołek góry. - Jaka zaliczka? Nie dostałem od was ani dolara! - zdziwił się Dullah. Miesiąc wcześniej wysłaliśmy mu po 400 dolarów na wstępne rezerwacje. No tak, jacy z nas frajerzy...
Z listem w obozie drugim po zejściu ze szczytu
No i się zaczęło. On: słowotok, tłumaczenia, zapewniania. - Musicie mi zaufać, miałem problemy ze skrzynką mailową, pierwsze maile dostałem od was dwa tygodnie temu. Musimy się uspokoić, powinniście się cieszyć, że jesteście cali, zdrowi i bezpieczni - zaznaczał. Co teraz? Zaufać mu? Wyjść na ulicę i szukać innej agencji? Tak, to szczególnie. Naszego hoteliku pilnował gość z kałasznikowem. - Bezpiecznie tu na ulicach? - zapytaliśmy. - Tak, bezpiecznie, ale nie chodźcie tu i tam - odpowiedział szef agencji. Świetnie. Pełen komfort. Wokół nie ma białych. Przykuwamy uwagę. Turyści, jeśli są, to na górze. Nie szwendają się sami po Moshi.
Nic się nie trzymało kupy, a my musieliśmy rozpocząć wspinaczkę na drugi dzień, bo inaczej zabrakłoby nam czasu. Wszystko wyglądało tak, jakby faktycznie ktoś włamał mu się na skrzynkę. Pokazał nam maile, które dostał ode mnie. Z adresu, którego nie posiadam... My natomiast pisaliśmy do niego na adres, który rzekomo nie jest jego. Zgłupiałam. Nie wiedziałam już, co mam robić i czy ten gość jest naprawdę tak dobrym aktorem, czy wpadliśmy w jakąś siatkę oszustw. I czy, jeśli pójdziemy z jego ludźmi, to nas nie zostawią gdzieś po drodze albo gdzieś nie wywiozą.
Byliśmy sami w jednym z najbiedniejszych krajów Afryki. Przepadło nam właśnie 400 dolców. Zaryzykowaliśmy. Ale tylko dlatego, że ten gość został mi polecony przez znajomą. Polkę. Kurde, coś tu nie grało i pewnie nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę. W każdym razie ostatecznie dał nam dobrą cenę. Zmieniliśmy wtedy drogę wejścia na górę. Początkowo mieliśmy iść Machame - najbardziej popularną trasą, zwaną potocznie whiskey. Jest dłuższa, ale ma się dzięki temu więcej czasu na aklimatyzację. Kosztuje też jednak więcej, bo wymaga większej liczby tragarzy, jako że trzeba wnosić namioty. Ostatecznie poszliśmy colą - drogą Marangu. Dlatego też wcześniej i szybciej zdobyliśmy szczyt, ale ciężko znieśliśmy aklimatyzację. Dużym plusem są drewniane małe chatki na tej trasie, w których się śpi.
Przed wejściem do Parku Narodowego Kilimandżaro
Widziałam wiele pięknych wschodów i zachodów słońca w różnych częściach świata. Na Copacabanie w Rio de Janeiro, w kanadyjskim Vancouver, w chińskim paśmie gór Qin Ling. Żadne z nich jednak nie było tak magiczne jak pobudka słońca w drodze na Kilimandżaro na wysokości ok. 5500 m. Byliśmy już wysoko ponad chmurami, kiedy słońce po prostu się z nich wynurzyło. Magia. Nawet zapomniałam o zamarzniętych palcach u rąk. Ogrzewacze niewiele pomagały. Do dziś czuję mrowienie w kilku palcach. Mój monolog na Punkcie Gilmana na wysokości 5685 metrów przekonał Aliego. - Ok, wiem, że dasz radę, siedzimy w tym razem. Chodź - odpowiedział ku mojemu zaskoczeniu. Wziął mój plecak. Chociaż nie był ciężki. Miałam tam tylko termos, bukłak, żele energetyczne, goretex i zapasowe rękawiczki. Całą resztę zostawiliśmy w obozie trzecim. Jakie to uczucie? Kiedy już jest tak niedaleko, kiedy już jestem pewna, że wejdę? "Per aspera ad astra, a nie windą do nieba / Wszedłem już tak wysoko, nie mogę tego zjebać" - nuciłam sobie kawałek rapera Filipka. Byłam skupiona na każdym kolejnym kroku. W pewnym momencie prawie się popłakałam. Zrobiłam to. Udało się. Byłam wyczerpana, ale szczęśliwa. Na szczyt weszliśmy dokładnie w piątek, 13 stycznia o godzinie 7:15 czasu polskiego.
Wiele zawdzięczamy obu Alim. Nasi przewodnicy okazali się wspaniałymi ludźmi. Bardzo nam pomogli. Zależy im na przyjezdnych. To dla nich jedyne źródło dochodu. W Moshi, jeśli widzisz kogoś lepiej ubranego, to zapewne jest przewodnikiem. Dwa dni później po zejściu z góry, jeden z Alich wziął nas na spacer po mieście. - Chodźcie, pokażę wam mój dom i moją rodzinę - zaproponował. Pochodzimy pod mało zachęcający niebieski mur z namalowanym logotypem napoju gazowanego. Mur od ulicy oddziela szeroki i głęboki kanał, który trzeba niemal przeskakiwać. Obok trwa produkcja... japonek ze zużytych opon. Biznes lokalny numer jeden. - To tu - komunikuje, a ja wytrzeszczam oczy. W Polsce krowy w oborze mają czasem lepsze warunki. Zero tynku, podłóg, wszędzie goły beton. Wąski i krótki korytarz bez drzwi wejściowych wyprowadza nas na ciasne podwórze. Wszędzie porozwieszane są sznurki, na których suszy się pranie. - Tam schną moje buty górskie - mówi z dumą Ali. Buty, jak większość odzieży, przewodnicy i tragarze otrzymują od turystów. Na tych marnych kilku metrach kwadratowych biegają wnuczki Alego. Są lekko nieśmiałe, ale pogodne. Przybijają nam piątki. Nie znają innego życia. Kupiliśmy im kilka paczek cukierków.
PS. Ogromne podziękowania dla Ewy za przenocowanie nas w Berlinie :)
Tragarz schodzący z obozu trzeciego
Tuż przed wschodem słońca
Wschód słońca na 5500 m n.p.m.
Zaraz po zejściu ze szczytu
Między szczytem a Punktem Gilmana
Produkcja klapek z opon
U Alego
Rejestracja w obozie drugim
Spacer po Moshi
12 After the RUTH trial began, a secondary analysis of data from the MORE trial showed that raloxifene reduced the risk of invasive breast cancer by 72 percent priligy where to buy
levitra prix baisse Wolk, Reuben More on Quality Assurance and PMS 99, p
In the current study, there were no deaths due to ischemic stroke with bazedoxifene or raloxifene; there was 1 case of death due to hemorrhagic stroke in each treatment arm buy generic cialis Daling JR, Malone KE, Voigt LF
Gbopre Remember to refer all diabetic patients to an ophthalmolo gist for annual funduscopic examination. https://newfasttadalafil.com/ - buy real cialis online Vbyfqq Levitra Acquisto On Line Ngityb can you mix cialis and viagra cheap cialis generic online Propecia Buy Locations Dfjtti https://newfasttadalafil.com/ - cialis online
online slots http://onlinecasinouse.com/# - best online casinos vegas casino slots real casino slots http://onlinecasinouse.com/#
http://mewkid.net/when-is-xaxlop/ - Buy Amoxicillin Online Amoxicillin zve.pbzk.pauladuda.pl.nmy.qb http://mewkid.net/when-is-xaxlop/
Your site is very nice, i have bookmarked it.
Gratulacje za walkę do końca i osiągnięcie celu. Powodzenia przy następnych wyprawach ;)
aaaaaaaaa Mistrzyni i Mistrz!!! GRATULACJE jesteście wielcy! i czekam na Was w Berlinie, tym razem na dłużej :)
Najlepsze urodziny jakie mogłaś mieć!:)
buy cheap cytotec price (2024-11-29 22:28:11),
I am TTC and taking crinone gel on day 17 until I get my period get cheap cytotec for sale