11

czerwca 2014
Skomentuj (2)

- Pierwszy raz w życiu widzę brazylijski paszport! - celnik na granicy polsko-ukraińskiej nie mógł wyjść z podziwu, przeglądając granatową, podniszczoną książeczkę. - Co z wami robi Brazylijczyk? Co go tutaj ściągnęło? - dopytywał, zachowując się, jakby zobaczył husarza na koniu, rozmawiającego przez iPhone'a. - Zabraliśmy go na wycieczkę do Lwowa - odpowiadaliśmy z uśmiechem, a strażnicy nie za bardzo nam wierzyli. Przynajmniej ukraińscy, bo Polacy potraktowali bardziej tę sytuację jak miłą odmianę w środku codziennej rutyny. Zawsze to coś nowego i innego niż użeranie się z niezachęcająco wyglądającymi kierowcami obdrapanych aut, których markę nierzadko ciężko było zidentyfikować. 

- I coście widzieli w tym Lwowie? - Ukrainiec nie chciał nas łatwo wypuścić ze swojej ojczyzny. - No, rynek, ratusz... - dukaliśmy.

Nigdy nie byliśmy we Lwowie.

- A katedrę widzieliście? - Nie, katedry nie. - To następnym razem koniecznie musicie!

Nigdy nie zapomnę wzroku, jakim patrzył na nas ukraiński celnik w zielonym mundurze. Wiedział, że nie mówiliśmy prawdy. Ale nie miał się do czego przyczepić. Nie robiliśmy nic niezgodnego z prawem. Bo przecież przekroczenie granicy dla pieczątki to nie przestępstwo. Nasz Brazylijczyk miał wizę i wszystkie potrzebne papiery. Czeka na kartę pobytu i aby mógł zostać w Polsce na kolejne trzy miesiące, musiał wyjechać do kraju spoza strefy Schengen.

Łatwiej wjechać do Unii Europejskiej niż na Ukrainę. To mnie zaskoczyło. Nasi wschodni sąsiedzi skrupulatnie sprawdzali bagażnik i wszystko to, co mieliśmy pod maską. Chyba spodobała im się chłodnica i wlew płynu do spryskiwaczy, bo poświęcili mu wyjątkowo dużo czasu. Problem pojawił się w momencie przeglądania dokumentów. Rosyjskie pieczątki nie są bowiem zbyt pożądaną ozdobą dla twojego paszportu, jeśli planuje się wyprawę na Ukrainę i odwrotnie. Nasz Brazylijczyk został zabrany do osobnego pomieszczenia na wywiad. Istniało podejrzenie, że może być... amerykańskim szpiegiem. Ale zapewniał nas, że pan celnik był i miły i dobrze go potraktował. W drugą stronę praktycznie uniknęliśmy jakiejkolwiek kontroli.

Nigdy wcześniej nie byłam na Ukrainie. Kiedy pojawiła się więc okazja, nie trzeba było mnie długo namawiać. Wojna? Protesty? Morderstwa? Przy granicy z Polską życie toczy się zupełnie normalnie. Chociaż nie spodziewałam się aż takiej przepaści, jeśli chodzi o krajobraz i jakość życia w porównaniu z naszym krajem. Zaraz po odjechaniu kilku kilometrów od przejścia granicznego w oczy biją sypiące się budynki. W tyłek z kolei bije poruszanie się samochodem po miejskich ulicach. 30 km/h to maksimum. Naprawdę narzekamy na polskie drogi?

W miejscowości Jaworów zaparkowaliśmy naprzeciwko dworca autobusowego, który wyglądał jak... Hmm... Takie wyobrażenie miałam o najbardziej obskurnych miejscach w Rumunii. Nie, nie mam zdjęcia. Mój telefon pasował do tego widoku jak reprezentacja Polski do grona finalistów mistrzostw świata. Ale najlepsze były kraty w... drzwiach jednego autobusu.

Nie wiem, co z tej wycieczki zapamiętam bardziej. Czy te kraty, czy... przepychane przez granicę złomy. Dosłownie przepychane. Niektórzy wręcz turlają się do przejścia, bo paliwo za wschodnią granicą jest dużo tańsze (na całym baku zaoszczędziliśmy 100 zł!) Nie brakuje jednak takich, którym szczęście sprzyja nieco mniej i nie przeprawiają się przez kontrolę w jednym kawałku. Tak, jak jednemu Ukraińcowi, którego czterokołowy przyjaciel nie wytrzymał presji czasu i gdzieś pomiędzy dwoma narodami zgubił... zderzak. Ale przynajmniej duma człowieka napawa, kiedy wjeżdża do Polski w Korczowie wprost na kawałek autostrady A4. Po prostu Europa! Kiedyś trasa ta połączy granicę ukraińską i niemiecką. Może na następne EURO?

Na zdjęciu: przejście graniczne w Korczowie.


Komentarze do wpisu: Dodaj nowy komentarz

marianoo (2020-04-17 07:46:18),


Your site is very nice, i have bookmarked it.

Marcin (2014-06-11 13:50:50),


Zgadza się i prawie za każdym zakrętem patrol policji czyhający na obcokrajowców :) PIĘKNY Kraj.