25

grudnia 2014
Skomentuj (0)

Jedną stopą stoję niezbyt stabilnie na oblodzonym kamieniu. Druga wisi jeszcze w powietrzu w oczekiwaniu na następny krok. Nadciąga silny podmuch wiatru. Zachwiałam się. Wbijam w śnieg czekan. Zatrzymuję się, skulam i kurczowo trzymam się go, czekając, aż żywioł złagodnieje. Tego dnia zachowywał się jednak jak słaby sędzia w meczu piłkarskim. Przez cały czas nie pozwalał o sobie zapomnieć, a co kilka chwil mocniej dawał się we znaki.

Chwilę później sytuacja się powtarza. Ale tym razem czekan nie wystarcza. W miarę zdobywania wysokości, wiatr się nasila. W końcu kładę się na ziemi w obawie przed utraceniem równowagi. Gdybym jej nie zachowała, mogłabym stoczyć się po stromym zboczu. Ląduję w białym puchu jeszcze kilka razy. Mało tego, płatki śniegu ciągle uderzają w twarz tak, jakby ktoś rzucał we mnie małymi kamyczkami.

Znajdujemy się na wysokości około 1810 m n.p.m. Dopiero. Jeszcze długa droga przed nami. Na dalszą część trasy musielibyśmy już asekurować się liną. Jaka może być w tym momencie siła wiatru? - pytam Jozefa, naszego przewodnika. - Do 100 km/h. A na szczycie pewnie i do 140 - odpowiada, spoglądając w kierunku wierzchołków. Zawracamy. Nikt nie protestuje. Każdy wiedział, że to jedynie kwestia kilku kroków i trzeba będzie ustąpić.

Rysy, najwyższy szczyt Polski, nie zostały przeze mnie zdobyte. Bardzo jestem rozczarowana? O dziwo nie. Chyba bardziej boli mnie to, że dwa dni wcześniej koledzy stanęli na szczycie Gerlacha beze mnie niż fakt, że po raz pierwszy w życiu moje wyjście w góry zakończyło się fiaskiem. Byłabym rozczarowana, a nawet zła albo i wściekła, gdybym nie weszła przez swoją słabość, brak sił i przygotowania. Wtedy tak. Na siebie. Ale w poniedziałek czułam, że nic z tego nie wyjdzie. Czułam to już wychodząc o 7:00 rano z pensjonatu w słowackim Strbskim Plesie. Wiało. Sypało. Ale chcieliśmy spróbować.

- Jakby pan był z równie doświadczonym kolegą, to szedłby pan dalej w takich warunkach? - dwa razy zadałam naszemu przewodnikowi to pytanie, upewniając się, czy aby na pewno za pierwszym razem mówił prawdę. - Nie - pokiwał znów stanowczo głową. Jozef, Słowak, od samego początku przypadł mi do gustu. Dobrze się za nim chodzi. Jest cierpliwy, uprzejmy, odzywa się, kiedy jest to konieczne. Bo ja w górach nie lubię za dużo mówić. Wolę wsłuchać się w swój przyspieszony puls i otoczenie. W przeciwieństwie do biegania, którego nie wyobrażam sobie bez słuchawek na uszach. Jozef wspinał się w Himalajach. Najwyżej dotarł na wysokość ponad 7000 m n.p.m. Na pewno skorzystam jeszcze z jego usług.

Wszystko przez to, że nagle uroiło mi się, że chcę iść w góry zimą. Że chcę marznąć, walczyć ze śniegiem po uda, dźwigać czekan i w ogóle zobaczyć, jak to jest. I jak jest? Inaczej. Nie lepiej, nie gorzej. Po prostu inaczej. I fajnie było sprawdzić to na własnej skórze oraz nabrać nowych doświadczeń. Doświadczeń nie tylko z chodzenia po Tatrach pełnych śniegu, ale przede wszystkim z rezygnacji ze zdobywania szczytu. Bo jak mądrze mówi rosyjski himalaista, Denis Urubko, nie sztuką jest wejść na szczyt, sztuką jest bezpiecznie wrócić do domu.

Na zdjęciu: Tatry od strony słowackiej. Poniżej kilka fotek z próby wejścia na Rysy, które zostały zrobione telefonem komórkowym. Po raz pierwszy zrezygnowałam z dźwigania ciężkiej lustrzanki. Słusznie. Chociaż może akurat w tych okolicznościach kilka dodatkowych kilogramów by się przydało...


Komentarze do wpisu: Dodaj nowy komentarz