Dostałam propozycję pisania bloga w serwisie NaTemat.pl. Pomysł stworzenia takiego portalu był dobry. Internetowe pamiętniki dorównują popularnością największym gigantom informacyjnym w sieci. Nierzadko są o wiele lepszymi źródłami informacji. Ale komu by się chciało codziennie zaglądać pod kilkanaście lub kilkadziesiąt adresów albo nie daj Boże spamiętać je wszystkie? Ktoś więc pomyślał, żeby zebrać ciekawych ludzi i umieścić ich spostrzeżenia pod jednym linkiem. To sztuka wymyślić coś nowego w sieci w czasach, kiedy wydaje się, że nic nowego wymyślić się już nie da.
To bardzo miłe. Dzięki. Odmówiłam. Przynajmniej na razie. Nie jestem w stanie pisać regularnie o piłce, kiedy jestem tak daleko od niej. Wlepianie wzorku w szklane pudło to nie to samo, co wdychanie zapachu świeżo skoszonej trawy i wsłuchiwanie się w ten wywołujący gęsią skórkę dźwięk odbijania się kilkudziesięciu metalowych korków od podłogi klubowych korytarzy. Oglądając samą grę, można co najwyżej pobawić się w pseudoeksperta i poanalizować sobie taktykę. Albo wyliczać, kto ile razy dotkał w meczu piłki i co to oznacza, jak robi to Rafał Nahorny w Canal+, którego zresztą bardzo lubię i szanuję. A dla mnie piłka to coś więcej. To bycie (chociaż nie lubię tego wyrazu) tam, w sercu wydarzeń. Śledzenie meczu w fotelu ze sztywnym karkiem to jak podróżowanie samolotem. Osiągasz cel, ale ile ciekawych rzeczy cię mija po drodze. Niby gdzieś jesteś, widzisz to z góry, ale tylko powierzchownie, żadnych szczegółów i wspomnień z tego miejsca.
Dlatego też rzadziej niż kiedyś piszę o sporcie, co mi kiedyś ktoś wypomniał. Pamiętam te słowa, choć może niedokładnie "nie jest gorzej, tylko po prostu inaczej". Blog w serwisie NaTemat.pl to inna para kaloszy niż to tutaj, na swoim. Tu mogę napisać, że wstałam rano, zjadłam śniadanie i zrobiłam pranie. W dodatku mogę to napisać trzy dni z rzędu albo raz na dwa miesiące. Tam wolałabym zachować jakąś konsekwencję. Wiem, że czułabym presję i chodziłabym zła powtarzając sobie, że muszę coś napisać, ale kurde nie mam co, bo nic się u mnie ostatnio nie działo. Gdzieś indziej chciałabym pisać jednak coś innego niż tylko wywody na podstawie tego, co widział każdy w TV. Czytając relacje z wydarzeń, bardzo łatwo jest ocenić, czy autor faktycznie był ich świadkiem.
Oczywiście, ciekawie można i bez wychodzenia z domu, jeśli się śledzi, czyta, ogląda. Ale z tym oglądaniem meczów bywa u mnie różnie. Zadanie mam utrudnione, bo kiedy gra Europa, ja mam poranek albo środek dnia, kiedy jestem zmuszona robić inne rzeczy, niż szukać transmisji online. Najbardziej mnie boli, jak gra Liga Mistrzów. Bo ligę w weekendy to się zwykle jakoś obejrzy. Chociaż też nie zawsze, bo te moje dwa dni wolne w tygodniu wolę przeznaczać na zwiedzanie okolic bliższych i dalszych, zamiast przesiedzieć pół dnia w pokoju. To było by dopiero nonsensem, nieprawdaż?
Rok w USA poświęcony jest czemu innemu. Dziennikarstwo? Może do tego wrócę, może nie…
Na zdjęciu: Historyczny Park Narodowy Valley Forge w okolicach Filadelfii w stanie Pensylwania, 21 kwietnia 2012.