16

grudnia 2011
Skomentuj (0)

Przede mną rozpościera się zapierający dech w piersiach widok, aparat wisi na szyi, a ja stoję i zupełnie nie wiem, jak go użyć. To frustrujące. Często mi się to zdarza właśnie w takich momentach. Szukam czegoś niezwykłego, chodzę w kółko i nic. A później wracam do domu, zrzucam zdjęcia i po chwili wszystkie lądują w koszu. Może zamiast szukać gruszki na wierzbie powinnam sobie powiedzieć, że czasem najprostsze ujęcia są najlepsze?

Chyba lepiej się po prostu czuję w fotografowaniu sportu. Bardziej czuję reporterkę niż krajobrazy, chociaż ta wydaje się trudniejsza. Jeden moment, jeden strzał, nie ma powtórek. Zdążysz albo nie. I to wywołuje we mnie duże emocje. Do krajobrazu zawsze można wrócić. Jutro, za tydzień, za rok. Będzie taki sam. Co najwyżej chmura się przesunie. W tym miejscu zaraz się oburzą zwolennicy widoczków, że ułożenie chmur nigdy nie jest takie samo itd. OK, nie jest. Ale… co z tego? Widok cały czas taki sam, tylko zależy jak do niego podejdziesz. Ja wolę nie podchodzić w ogóle, niż cyknąć byle co i byle jak. Tyle.

Na zdjęciu: miał być widok na Manhattan z Brooklynu przy zachodzącym słońcu, ale nie byłam przekonana co do tego ujęcia. Zamiast tego jest fotografia sportowa. Brakuje mi chodzenia na mecze i zakładania koszulek z napisem foto, nawet jeśli ich nie lubię. To zdjęcie pochodzi z meczu, który po raz pierwszy w życiu fotografowałam lustrzanką. I to w dodatku nie moją. Dzięki Joniu za pożyczenie tego Nikona D50 ;) Pamiętasz? Zagłębie Sosnowiec – Korona Kielce w Wodzisławiu Śląskim. 19 października 2007.


Komentarze do wpisu: Dodaj nowy komentarz